Pierwsza odpowiedź - zostałabym sama, a nie chcę być samotna.
A będę, bo nikt inny mnie nie zechce (bo tylko M. jest tak popieprzony jak ja. Czasem wydaje mi się, że tylko on do mnie pasuje, nikt inny - typowe zaślepienie).
To była pierwsza myśl, ale nie do końca tak to wygląda, bo emocje i intencje w takich sytuacjach są sprzeczne.
Ja też tak mam. Bo w trakcie tych naszych rozrób, kiedy ja walę na maxa, to też straszę go rozwodem. A właściwie nie straszę, tylko naprawdę jestem na to zdecydowana i tylko go o tym informuję (+ np. pakowanie się i szykowanie do wyjazdu do innego naszego mieszkania). I wtedy on odpuszcza, zazwyczaj z tego powodu (czasem też boi się, że zdemoluję coś wartościowego, ale to rzadziej ;p).
No ale dwa razy zdarzyło się, że był już tak załamany tymi naszymi kontredansami, że przyznał mi rację w kwestii rozwodu.
Boże, jak mi wtedy ulżyło! Poczułam, że wreszcie będę prawdziwe wolna, no było po prostu wspaniale, bo też nie czułam jego presji, że musimy koniecznie być razem.
Już witałam się z gąską (czyli myślałam o podziale majątku, o kwestiach prawnych, itp.), a wtedy on robił zwrot o 180 stopni i zmieniał zdanie. I ja wymiękałam, bo emocje dwóch osób - moje i jego (poczucie winy, lęki, i inne takie tam) były dla mnie zbyt wielkie, żeby je samej unieść.
Ja tak sobie piszę to wszystko nawet nie po to, żeby się wygadać (choć to też pomaga), ale głównie po to, żeby odkryć wierzchnią warstwę emocji związanych z tematem związków.
Ale zdaję sobie sprawę, że to nie załatwi sprawy. Żeby coś faktycznie zmienić, muszę zabrać się za relację z ojcem, bo tutaj leży główna przyczyna mojego nieudanego małżeństwa.
Zresztą M. jest bardzo podobny do mojego ojca (choć nie jest alkoholikiem, a nawet nie lubi wódy i innych takich), a mój związek przypomina małżeństwo moich rodziców. Typowe.
Żeby to uzdrowić, muszę dokopać się do najgłębszych pokładów moich uczuć wobec ojca i jego uczuć wobec mnie, zrezygnować z iluzji, z czegoś najdroższego, co posiada się w życiu - poczucia, że ktoś kiedyś mnie kochał dla samej mnie. Czyli uświadomić sobie, że tak naprawdę nigdy mnie nie kochał (a wręcz przeciwnie, zdradził mnie), choć twierdził inaczej.
A ja gdzieś w pś chcę w to wierzyć, bo to okropne uczucie być niekochaną.
Dodatkowo trudno jest znieść upokorzenie, że było się wykorzystaną i potraktowaną jak przedmiot.