Ontoja
Zakomunikowac to jakos a ze sobie robisz krzywde tym to np. W takim sensie ze moglas miec byc moze fajna relacje z tym idealem z imprezy a zaprzepascilas wowczas przez te wzorce.
Aha.
Napisałam, że to zdarzenie miało miejsce na 18. u kolegi. Było to dokładnie 22 lata temu. A Ty posłużyłeś się czasem teraźniejszym, choć znasz mnie trochę (z forum) i wiesz, że nastolatką nie jestem.
Napisałeś, że TERAZ robię sobie krzywdę. Właśnie teraz, gdy to uzdrawiam i to nie od roku, czy dwóch, ale od ładnych kilku lat.
Teraz wiem, co miałeś na myśli, ale uważam że nie wziąłeś żadnej odpowiedzialności za swoje słowa, nie zastanowiłeś się dostatecznie nad nimi.
Nie można tak nimi szafować bez zastanowienia i oczekiwać, że komuś będzie to zawsze pomagać, bo czasem można kogoś zranić. Bo słowa też potrafią ranić, zwłaszcza te ważone lekce.
Co do tego, że użyłeś słowa nimfomanka - napisałam już, że faktycznie mnie to ubodło, ale o to nie mam do Ciebie żadnych pretensji. I nie dlatego byłam na Ciebie zła. Ubodło mnie to, ze względu na mnie (ze względu na moje emocje i przeżycia), a nie dlatego, że przekroczyłeś w ten sposób moje granice (bo ich nie przekroczyłeś).
Więc nie o to chodzi. Zresztą, gdy pisałam do Ciebie odpowiedź, to już to sobie uświadomiłam, przeżyłam emocje z tym związane (że mi tak powiedziałeś), właśnie po to, żeby nie zaciemniało mi tego, o co faktycznie miałam do Ciebie pretensje.
Tak więc kwestię tej etykiety zostawmy w spokoju.
Jeszcze a propos wyjaśnienia, dlaczego tak zareagowałam na to słowo - oprócz tego, co opisywałam już, jest jeszcze kwestia tego, że mąż odmawiał* mi seksu, nazywając mnie właśnie nimfomanką i tym samy przerzucając całą winę na mnie. Nie było to częste (to nazywanie), ale zdarzyło się.
No więc dodatakowo wchodziły nerwy na niego.
*A odmawia mi, bo po pierwsze, on ma tak silne wzorce ascety (hahaha, jesteśmy we właściwym wątku
, że odmawia sobie wszystkiego (choć i tak teraz jest o niebo lepiej niż kiedyś) - seksu, jedzenia, picia, rozrwywki, dóbr materialnych (mało co sobie kupuje, choć mamy pieniądze), no po prostu wszystkiego, co się wiąże z normalnymi ludzkimi potrzebami i przyjemnością, a gdy ja czegokolwiek chcę (nie tylko seksu), to zawsze jest niezrowumienie z jego strony "po co ci to??", blokowanie, a często również złość i agresja.
Po drugie ma do mnie wieczne pretensje i karze mnie w ten sposób.
No i jeszcze do tego, co pisałam, że trudno mi się utożsamić z przeciętną nimfomanką -
tak sobie myślę, że ja bym się źle czuła wśród takich osób, które mają aktywne te wzorce, bo mój problem jest głównie odwrotnej natury (choć nie tylko, bo mam naprzemiennie, tak jak pisałam, ale jednak częściej pasywność i wycofanie) - anoreksja seksualna, pochwica (nie całe życie), lęk przed przed mężczyznami, którzy nazbyt otwarcie deklarują swoje zainteresowanie (oczywiście o podłożu seksualnym, czy związanym ze związkiem) moją osobą (wtedy reaguję wycofaniem), albo przed takimi, którzy chcą mnie zdominować (wtedy reaguje agresywnie).
A wiem, że źle bym się czuła, bo na SLAA były takie osoby jak ja, czy mąż, a byli też seksoholicy. Inne podejście, inne doświadczenia. Inna bajka.
I chyba dlatego też są dwa rodzaje grup 12-krokowych: SLAA, czyli uzależnieni od seksu i miłości (i tam jest miejsce np. na problem anoreksji) i SA - anonimowi seksoholicy.
Ale to tak celem wyjaśnienia, bo to nie ma wpływu na to, czego dotyczy nasza obecna rozmowa.
Jeszcze raz sobie przeczytalem to co napisałas.W kazdym zdaniu wychodzi na wierzch poczucie winy za te wzorce w temacie seksu.
Oczywiście, że mam poczucie winy i wstydu. I pewnie dlatego złość na to, co napisałeś była większa niż być "powinna" (i stąd taka ostra reakcja). Ale przecież ona tylko wzmacniała tę uzasadnioną złość na Twoje zachowanie wobec mnie, które nie było delikatne, a wręcz przekraczające moje granice.
Mając do czynienia z osobą chorą (chorą, czyli mającą chore wzorce), która jest w aktywnej fazie uzdrawiania swoich wzorców, trzeba bardzo ważyć słowa i zastanawiać się, co się pisze i jakich słów używa, żeby jej nie zranić, nie zaszkodzić (gdy się tego nie chce, oczywiście). A jeśli nie ma się ani czasu, ani ochoty na takie podejście, to lepiej wcale nie pisać.
Wydaje mi sie tez , ze uwazasz ze ja Cie oceniam i czuje sie lepszy.Otoz nie .Ja mam swoje wzorce inne niz Twoje ale mam wiec nie ma powodu zebym miał Cie uwazac za gorszą.
Ontoja, ja czuję, że świadomie tak nie myślisz. Ale wiesz, ja świadomie też deklaruję wiele rzeczy, ale jest jeszcze sfera PŚ. No ale Tobie nie muszę tego mówić.
Uzaleznilas sie w moim odczuciu od tej swojej asertywnosci i za czesto szukasz wroga w kazdym zdaniu.No ale to moje zdanie.
Ok, akceptuję je i nie będę Cie przekonywać, że tak nie jest. Choć ja to widzę inaczej.
Czy ja sie dowartosciowalem tym tekstem do Ciebie? Jakos tego nie czuje.
A ja to dostrzegam, u Ciebie, u siebie i u innych. I nie musi chodzić o coś wielkiego. Wystarczy ot, taki mały impuls, który również ze względu na swój rozmiar może być niedostrzegalny dla oka.
Bo czemu czuję przymus lecenia z radą już teraz, czemu nie zastanowię się "a może to co robi, jest mu potrzebne?", "a może sam do tego dojdzie we właściwym dla siebie czasie? Może ten czas jest mu właśnie potrzebny?"
Bo zakładam: "Ja wiem lepiej, ja widzę jaśniej, ja jestem w stanie lepiej ocenić". Co nie zawsze jest prawdą. Może nawet i jestem, tylko co z tego wynika dla osoby, która sama powinna dojść do właściwych wniosków? Nic.
A jednak w każdym z nas ten przymus istnieje. Tylko w różnym stopniu i nie zawsze sobie zdajemy z niego sprawę. Zakłamujemy się, że zawsze nasze działanie wynika jedynie z chęci pomocy. Cóż, jak ktoś chce tak myśleć, to mogę mu życzyć jedynie powodzenia i nie mam z nim o czym rozmawiać (póki co nie piszę do Ciebie, Ontos, bo wiem, że Ty też tropisz takie rzeczy i też jesteś w stanie przyznać się do wielu kwestii, bo niejednokrotnie to robiłeś, ale też nie chcę Ci nic wciskać na siłę, jeśli w tej sprawie czujesz inaczej. Wtedy po prostu faktycznie nie będziemy ze sobą rozmawiać i nic się nie stanie).
No więc wracając do moich rozważań - ciężko się przed tym powstrzymać i stąd te wszystkie niechciane rady, bo taki element wielkościowy (poczucie bycia lepszym, wiedzenia lepiej, itd.) daje człowiekowi złudzenie mocy.
Ciężko z tego zrezygnować, więc zakłamujemy się, że tego nie mamy, że chcieliśmy pomóc bezinteresownie.
Wszelkie rady dawane bez wyraźnego poproszenia o nie (choć czasem można też bez tego, no ale to śliski grunt, więc potrzebne jest duże wyczucie, czy dana osoba jest na tyle otwarta, żeby to przyjąć i odpowiedź na pytanie: czemu ja chcę radzić, czy tylko dla siebie, czy faktycznie dla niej samej) będą w ogólnym rozrachunku powodować więcej szody niż pożytku, nawet jeśli ta osoba przyjmie ją bez zastrzeżeń. Bo będą one podkopywać w niej wiarę w siebie i własne siły (choć ta osoba może tego nie wyczuwać).
To dlatego Inga tak walczyła z wszelkimi radami dawanymi jej bez opamiętania tutaj na forum. Wielokrotnie komunikowała: "nie chcę żadnych rad, nie są mi potrzebne". I co dostawała? Rady
Coraz mniej, coraz mniej, ale cały czas dostawała. I nie świadczyło to tyle o niej (choć niby też świadczyło o jej intencjach, ale ja to widzę trochę inaczej - ta walka o siebie była jej po prostu potrzebna), ale przede wszystkim o rozmiarze opisywanego przeze mnie zjawiska, jak jest nagminne, nawet, a może zwłaszcza w światku duchowym.
Hehe, taka mała dygresja a propos.
Jak mało ludzie są samodzielni i jak bardzo nie uważają się za równoprawnych partnerów innych, tylko albo za lepszych, albo gorszych, świadczą moje doświadczenia z różnych kursów. Zawsze było tak samo (to było kiedyś, bo teraz już nie chodzę): najpierw obskakiwali mnie różni "mistrzowie", którzy szafowali różnymi naukami, radami, a wszystko to dopóki się nie odzywałam. Bo też zazwyczaj byłam cicho i starłam się być na uboczu.
[choć nie zawsze, czasem, wstyd się przyznać, to ja robiłam za miszcza, hehe, ale raczej nie tak na chamca, choć nie wiem
, no ale nie na kursach (a dupa, teraz widzę, że też mi się zdarzało!), tylko raczej wśród znajomych, sorki znajomi
].
No ale jak już zaczęłam się odzywać i kiedy orientowali się, że mam np. wiedzę, której oni nie mają, to znów zaczynało się często obskakiwanie w drugą stronę, radzenie się, telefony, prośby o spotkania i takie tam.
Wracając do rad - długo się nad tym zastanawiałam i myślę, że to jest tak jak w przypadku wzrastania dziecka - jedni (a jest ich większość) twierdzą, że dziecko trzeba wychowywać, że trzeba uczyć je zachowań, aktywnie na nie wpływać. Ja natomiast uważam, że żeby "wychować" zdrowego człowieka, takiego, który będzie się czuł sobą, dziecku trzeba POZWOLIĆ się uczyć. Być przy nim i służyć pomocą jedynie w sytuacji, gdy samo sobie nie może poradzić. Wydaje się, że tylko akcent inaczej rozłożony, ale to dwa zupełnie różne podejścia.
Nie czytam Twoich wszystkich postow odpisałem na jeden konkretny, moze w kontekscie kilku innych.
Uważam, że w takiej sytuacji wszelkie porady są nie na miejscu (gdy nie wyraźnej prośby o radę). Można wesprzeć, ale nie radzić.
Dlatego też Ontoja, proszę, nie doradzaj mi już więcej.