W czasach, gdy pracowałem w szkole, wolno było krzyczeć na dzieci i młodzież. Nie wolno było bić.
Czasami, jak uczniowie coś zbroili, to trzeba było z nimi ostro pogadać. Byli z takich rodzin, gdzie przemoc była obecna na codzień i w kórych lekceważyło się "mięczaków", który nie potrafili okazać agresji, czy słabości. 1/3 z nich miła nadzór kuratorski.
Tak więc, zdarzało mi się wezwać ucznia do pokoju wychowawców i tam nakrzyczeć na niego. On rozumiał wtedy, że uczynił źle i przepraszał. Kiedy już uczeń przeprosił i potwierdził, że nie będzie więcej tak czynił, udając gniew wyrzucałem go z pokoju wychowawców i śmialem się z wrazenia, jakie zrobiłem na nim. Zazwyczaj więcej nie powtarzał nieodpowiedniego zachowania. Uczniowie, których okrzyczałem, nie czuli się skrzywdzeni, nie unikali mnie, nie okazywali lekceważenia, czy złości. Szanowali! Częśto w wyniku takiego podejścia przychodzili pytać o radę i mieli zaufanie.
Jak pisałem, uczniowie lekceważyli mięczaków.
Mieliśmy w szkole nauczycielkę, kobietę niziutką i wydawałoby się bezradną. Jej wychowankowie kpili sobie z niej, również z tego, że opowiadała o swej pasji - wycieczkach rowerowych. ALe tylko do czasu. Wybraliśmy się z jej klasą na wycieczkę w góry. I tam, bez agresji, dostali lekcję wychowania i szacunku dla wychowawczyni. Przegonliśmy ich po dzikich górach. Po wycieczce zupełnie zmienili zdanie o wychowawczyni, bo ona przez cały czas miała świetną kondycję, a oni wymiękali (do czego żaden przed kobietą by się nie przyznał!). Od tego czasu już nikt się z niej nie śmiał.
Generalnie ten system wychwawczy, oparty na demonstracji siły i przewagi, działał dobrze i skutecznie. Znalazł się tylko jeden wiecznie skrzywdzony, który walczył o swoje prawa i przez kilka lat niczego nie wywalczył. Kiedy skończył szkołę, od razu wstąpił do Solidarności, gdze awansował w strukturach miejskich, a potem nawet powiatowych. Jednak, kiedy wreszcie się na nim poznali, pozostał z niczym, a pracować mu się nie chciało. Już nikt nie potrzebował jego buntu i skrzywdzenia i nikt więcej nie chciał mu za to płacić!
W tamtych czasach błędów i wypaczeń wychowawczych nie bylo w modzie bezstresowe rzucanie prezerwatywami na lekcjach religii. Nie było też takich przypadków, żeby uczniowie wkładali kosz na śmieci na głowę nauczyciela, czy zmywali mu łeb w muszli klozetowej.
W stanie wojennym, kiedy kilku uzniów naćpało się butaprenem i stawiało wychowawcom, po zdemolowaniu pokoju, wezwano ZOMO. W koszarach dostali tak fachowy wpieprz, że nawet śladów nie było widać, ale długo bolało. Więcej takich wybryków nie było.
Poza wszystkim, uczniowie tej szkoły mieli jedną zalete, której brak rozwojowcom. Kiedy zrobili cos głupiego, przyznawali się, że to było głupie. I korona im z głowy nie spdała.