Brakuje mi przyjaciółki.
Odkąd pamiętam miałam problemy w relacjach z kobietami i chyba przyszedł czas, aby to uzdrowić. Czuję się jednak nieco zagubiona w tym temacie i sama nie wiem co o tym wszystkim myśleć, jakie kroki podjąć...
Przyjaźnię się z koleżanką z pracy, która muszę przyznać jest na swój sposób świadoma, wrażliwa, inteligentna, jest artystyczną duszą tak jak ja, mamy wiele wspólnych tematów i zainteresowań, to samo poczucie humoru… Ne jest to jednak taka relacja którą chciałabym całe życie utrzymywać, czy rozwijać. Ona jest poganką, mocno siedzi w klimatach wczesnośredniowiecznych, interesuje się odtwórstwem historycznym, historią Skandynawii, Słowian itp. Ja z resztą sama długi czas w takich klimatach siedziałam, więc nic dziwnego, że się tak dobrze dogadujemy. Rozmawiamy często o swoich problemach, ogólnie jest bardzo pozytywnie nastawioną osobą i nauczyłam się przy niej pewności siebie czy pozytywnego nastawienia do życia. Ona też ma ojca alkoholika, często o tym rozmawiamy i widzę że ona ma do tego typu spraw naprawdę świadome podejście. Mieszka jednak ze swoją teściową, która jest psychologiem i ma na nią duży wpływ. Poznałam ją i mimo że ta kobieta jest naprawdę ciepłą i miłą osobą jest bardzo ograniczona i widzi tylko swój punkt widzenia choć się do tego nie przyzna. Nic tylko leczyłaby ze "złudzeń" takich jak pamięć poprzednich wcieleń;) Ta przyjaciółka nie patrzy i nie chce spojrzeć na pewne rzeczy szerzej, ja z kolei nie próbuję jej niczego na siłę tłumaczyć, czy do czegoś jej przekonywać, po prostu pewnych tematów nie poruszam. Nie jestem w stanie mówić przy niej swobodnie o tym w jakich konkretnie warsztatach uczestniczyłam, co robię pracując nad moim problemem, co mi ostatnio wyszło w sesji, kiedy pyta co zrobiłam że poczułam się lepiej. Próbowałam kilka razy coś nakreślić, ale czuję że ona jest zbyt sceptycznie i wrogo nastawiona do tego typu rzeczy i nawet nie próbuję zaczynać tematu. To automatycznie sprawia, że przez ten brak totalnej swobody nie mam ochoty spotykać się z nią po pracy, jeszcze niedawno zasłaniałam się nawet głupimi wymówkami kiedy mnie gdzieś zapraszała.
No i jeszcze alkohol. Razem z partnerem nie pijemy w ogóle alkoholu, ona i jej mąż za to wyznają zasadę kultury picia. Nie piją tanich alkoholi w celach nawalenia się, ale są koneserami alkoholu i to jest dla nich całkowicie w porządku. Ciężko jest wytłumaczyć osobie zamkniętej na rozwój duchowy dlaczego nie piję alkoholu w ogóle, nawet nie „dla dobrego smaku” i dlaczego uważam że to szkodliwe, bo dla nieświadomej osoby nie ma w tym przecież nic złego. No i ok, ona akceptuje to że nie piję, nie wchodząc za bardzo w szegóły, ale ten problem już automatycznie wyklucza jakieś większe spotkania, bo przy takich spotkaniach zawsze towarzyszy alkohol, a nie chcę mieć z takimi energiami do czynienia.
W dodatku dla niej pojęcie „duchowości” kojarzy się z kościołem katolickim, w ogóle z religiami, kulturami od których stroni. Ona bardzo tkwi w swoich klimatach, jej mąż jest wikingiem a ich dom wygląda (dosłownie) jak nora hobbita:D Bardzo ich lubię, są ciepłymi, ciekawymi, fajnymi osobami pełnymi pasji, ale ja się bardzo zmieniłam i choć czuję sentyment do tych klimatów, nie ciągnie mnie już tak żeby spędzać z tymi ludźmi czas.
Akceptuje to jaka jestem, nie boję się już wyrażać swojego zdania i żyć w taki sposób w jaki ja chcę, wyznawać wartości których inni nie rozumieją. Ale nie mam ochoty dłużej gryźć się w język kiedy chcę coś powiedzieć, bo zapada wtedy niezręczna cisza.
Koniec końców zostajemy z partnerem sami w domu i choć jest nam ze sobą dobrze to chyba naturalne że lgniemy do ludzi i tęsknimy za kontaktem z nimi, szczególnie kiedy oboje się na to w końcu otwieramy. Ale wokół tak bardzo nikogo nie ma:D
Czasem tracę nadzieję, że w moim mieście mogłabym mieć jakichś fajnych rozwojowych znajomych lub też jakąś przyjaciółkę z którą mogłabym porozmawiać bez krępowania się, dosłownie o WSZYSTKIM tak jak z moim partnerem i z którą mogłabym robić te wszystkie psiapsiółkowe rzeczy and stuff….