W dzisiejszych czasach absolutnej pewności nie można mieć właściwie do niczego. Tak przynajmniej czasem patrzą na rzeczywistość osoby w miarę świadome nie tylko tego co się dzieje wokół nich czy w nich. Można oczywiście w coś ufać lub wierzyć, ale to nie to samo. Oczywiście czasem sama wiara - akt skierowanej, skoncentrowanej uwagi połączonej z wolą, dużo lub prawie wszystko, a czasem wszystko zmienia. Ale nie można mieć absolutnej pewności co do tego, co się chociażby zjada - nawet jeśli produkt posiada trzy certyfikaty eko. Co, widziałeś co się dzieje w danym gospodarstwie po wyjeździe osób przyznających certyfikaty? No chyba, że to robi osoba, której absolutnie ufasz, ty lub rodzina... Ale i tak... czasem warto to sprawdzić
Cieszysz się, że masz własny ogródek z warzywami... A widziałeś, co sąsiad rozpyla, wylewa na gruncie obok, jak ciebie tam nie ma? Wody gruntowe trochę tego przenoszą. Nawet czasami co do samych siebie nie możemy być do końca pewni. Ile to diet trwało 1-2 tygodnie, albo ćwiczenia tylko miesiąc, a potem...?
I tak jest ze wszystkim - polityką, ekonomią a nawet duchowością. Wiele osób nie wie, czy też nie potrafi sobie wyobrazić, że niektóre osoby brylujące swoją elokwencją czy też siłą na wielkich, masowych szkoleniach "uzdrawiający" jakiś problem kogoś, uczestniczą momentami w starannie wyreżyserowanych przedstawieniach. Albo, że oni niekoniecznie sami stosują w życiu codziennym - chociażby w stosunku do partnera, najbliższych, to o czym tak pięknie mówią i czego uczą. Są zwyczajnymi ludźmi, pomimo mówienia wielu pięknych, rozwojowych i dobrze nastrajających słów. Czasem mają też duże kwoty pieniędzy, wpływy czy też cieszą się zaufaniem jakiejś grupy.
A jednak pomimo tego wszystkiego - tej niepewności, czasem trzeba działać - również w tych sferach, które wydają się brudne, manipulowane lub skorumpowane. Bo inaczej tego negatywnego będzie jeszcze więcej. Tak zwyczajnie. I czasem w miarę świadomy wybór mniejszego zła, gdy nie widać nawet małego dobra, jest lepszy od nicnierobienia. Chociażby dla samego siebie. Bo samo medytowanie i uzdrawianie siebie i swojego życia niekoniecznie zmienia "fraktal ludzkości" czy też rzeczywistości na lepsze w sposób bardziej odczuwalny. Jeśli ktoś uwierzył, że lepiej jest zajmować się tylko sobą, swoim życiem, otoczeniem, to... już chyba zauważył, że to do końca tak nie działa. Tak warto było robić, ale na początku swojego rozwoju. Długość tego okresu jest indywidualna. Oczywiście można i warto mieć swą szczęśliwą oazę, bo to jest cenne i dobre. Ba, nawet można tam wpuszczać niewiele osób, tylko te sprawdzone. O to warto dbać w pierwszym rzędzie. Ale nawet żyjący przez dłuższy czas w idylli takiego spokoju, chociażby w urokliwych zakątkach świata, w końcu się budzą. I wtedy są zdziwieni - "ej, ale tych śmieci w oceanach to jest ogrom i tworzą się z tego olbrzymie wyspy" - zauważają zszokowani. Albo - "ci, którym ufaliśmy, robią coś innego niż mówili". A przez długi czas nie patrzyli im na ręce, nie zwracali uwagę na to, co robią, zajęci tylko sobą, medytacją i "radością życia".
Niektórzy też mówią: "ale ja nie mam na to wpływu, więc się tym nie zajmuję" i odchodzą do swoich spraw szczęśliwi i spokojni. Pięknie. Znakomicie. Do pewnego stopnia to działa. A najlepiej działało w średniowieczu i przed naszą erą. Teraz niekoniecznie, choć liderzy różnych grup, ścieżek duchowych nadal to powtarzają, choć latają samolotami i jeżdżą koleją, zamiast, jak w tym dowcipie o przybyszu z krajów wschodu, który jechał taksówką i chciał, aby tamten mu wyłączył współczesną muzykę, której nie było w czasach jego "mistrza" i coś tam jeszcze. W końcu kierowca się zatrzymał i grzecznie powiedział, aby tamten wy...siadł i czekał na wielbłąda, bo one były w tamtych czasach jedynym transportem.
Niestety, ale aby coś się zmieniło w tzw. świecie, trzeba działać zarówno wewnątrz siebie, wewnątrz swojej rodziny, czy też swojego otoczenia fizycznego, energetycznego i duchowego, jak i zarówno na "zewnątrz" czyli w świecie poza tym obszarem. I to równocześnie. Inaczej żadna sensowna zmiana na szerszą skalę może się nie pojawić. A ci, którzy uwierzyli, że trzeba najpierw przetransformować "zło" czy też "negatywności" w sobie, a świat się zmieni, chyba już widzą, że to nie do końca nie działa, chyba, że będziemy liczyć czas w setkach lat. Wtedy spoko. Transformuj i zmieniaj tylko siebie. Ale inni w tym czasie będą robić swoje... to i owo, za cichym przyzwoleniem polegającym na nicnierobieniu wielu osób. Tylko jak pisałem w pierwszym zdaniu - nie ma wtedy pewności, że za kilka lat ktokolwiek będzie pił czystą wodę i jadł zdrowe jedzenie. No, ale przecież taka osoba liczy czas w setkach lat, więc jest jej wszystko jedno, bo ona jest tylko falą oceanu, która przychodzi i odchodzi, trwając w ciszy swojego wnętrza - tego czym jest naprawdę. Tak, wtedy po setkach lat lub milionie coś drgnie. Jakaś część istnienia będzie trwała. Ale ludzkość? Chyba niewiele się zmieni poza technologią. Warto to przemyśleć i czasem po prostu zadziałać również na zewnątrz, nawet, jeśli się tego nie robiło od lat. Wtedy jest szansa, że coś drgnie na lepsze nieco szybciej i szerzej, niż tylko w tobie czy twoim domu...