Tak na marginesie:
to mnie wlasnie zawsze zastanawialo....ktos sie zachowuje wobec mnie nieprzyjemnie czy obcesowo a mi sie od razu wlacza poczucie winy. Bez sensu. Powinnam sie raczej czuc zla i urazona zamiast winna. Zamiast czuc sie winna i milczec, powinnam zareagowac okazujac swoja dezaprobate dla takiego zachowania wzgledem mnie.Racja?
Racja. ALE. Do czego doprowadzi okazywanie przeze mnie dezaprobaty? Wyrazajac ja, obdarzam uwaga nieprzyjemne zajscie. Tworze tego wiecej poniewaz sie na tym koncentruje. Kiedy milcze w poczuciu winy, tez sie na tym koncentruje i to jeszcze bardziej a wiec juz w ogole tworze tego wiecej. Wystepuje przeciw sobie przez co samoocena leci w dol momentalnie. Jak wiec reagowac? Spojrzec na sytuacje jak rozwojowiec, czyli NIE OCENIAC osoby ktora sie zle zachowala, tylko na trzezwo i chlodno (ale i bedac swiadomym kotlujacych sie we mnie emocji- mozna je przy okazji uwalniac rozluzniajac miesnie) odebrac to jak wskazowke ( a nie atak ) gdzie jest jeszcze we mnie rana ktora musze sie zajac, wyleczyc ja. Albo sie okaze ze rana ktora juz leczylam wczesniej,dalej jest otwarta i boli, i trzeba uzyc innego sposobu. Czyli trzeba BYC SWIADOMYM tego co sie dzieje, a nie stawac sie emocjami. Dla mnie to jest diabelnie trudne.
Doktorze X,
często jak byłem w towarzystwie kolegów czy innych ludzi którzy mi zazdrościli czegoś, to próbowałem stawać się w ich oczach gorszy żeby mnie akceptowali albo poprostu ze strachu przed nimi.
Ze strachu przed odrzuceniem, inaczej mowiac :-) chciales zeby Cie akceptowali i ta potrzeba byla szczegolnie wazna, gdyz juz miales jej deficyt, posmak nieakceptacji ze strony ojca. Chciales siebie chronic przed tym bolem, nieakceptacji i cena jaka za to placiles byla troche taka zdrada siebie, ze nie odwazyles sie byc soba prawdziwym tylko udawales gorszego zeby uzyskac akceptacje. To normalny mechanizm. Mnie ojciec nie akceptowal od momentu poczecia i ja do dzis mam problemy zeby byc soba, zeby przejawiac swoja madrosc, byc asertywna, bo mnie ojciec zawsze tlamsil, tym swoim podniesionym glosem "ty nie badz taka madra!", "nie madruj sie!". Do dzisiaj zdradzalam siebie, udawalam, dostosowywalam sie nadmiernie i niepotrzebnie. I uciekalam przed uswiadomieniem sobie tego. Dopiero niedawno...teraz staram sie zachowywac w zgodzie ze soba. Mowie "nie" jesli czegos nie chce, jestem bardziej swiadoma siebie, bardziej swiadomie interpretuje rozne incydenty. Ciesze sie ze tak postepuje, z jednej strony jest mi ze soba o wiele fajniej, czuje do siebie wiekszy szacunek, ale z drugiej strony jest to dla mnie wielki wysilek. Reakcje otoczenia - pozytywne ( co dostrzegam dopiero po czasie bo tak jestem zaslepiona swoimi lekami i schizami ) Ale to co sie we mnie dzieje to horror. Wylazi tyle lekow i tyle poczucia winy ze czuje sie jak otwarta studzienka sciekowa :-)) Najgorsze jest to trzymanie sie w "pionie", ta walka o siebie przez caly czas kosztem zlego samopoczucia (chwilowego), bo potem jestem z siebie dumna, ze o siebie zawalczylam, ze siebie nie zaklamalam, nie oszukalam chytrze. Teraz widze, jaka jestem zahukana tak naprawde, przez to ze w moim dziecinstwie bylam odrzucana, krytykowana i cierpialam na toksyczny wstyd ( moj ojciec ).
Dlatego Doktorze X,
nie poddawajmy sie i walczmy o siebie! Uszy do gory!