Syndrom zdrady
Wysłane przez: Leszek.Zadlo Data: 2013-11-12, 04:07:09 Ilość odłon: 629
Autor: Leszek Żądło

Kilka lat temu zacząłem obserwować niepokojące zjawiska wśród rozwijających się duchowo. Otóż ludzie, którzy wiele osiągnęli dzięki stosowaniu jogi, niekonwencjonalnej psychoterapii czy medycyny, nagle zaczęli się wypierać swych osiągnięć i zaprzeczać temu, co w ogóle im się udało zmienić w życiu na lepsze. Wśród nich znalazły się i osoby znane w “kręgach”, a nawet ongiś popularyzujące to, co im pomogło.

Środowiska związane z niekonwencjonalną medycyną pierwszy szok przeżyły wówczas, gdy Ministerstwo Zdrowia wydało zakaz współpracy lekarzy z bioenergoterapeutami. Jego autorem był jeden z wiceministrów resortu, któremu życie uratował bioenergoterapeuta, ponieważ medycyna konwencjonalna okazała się bezsilna. W ten jasny i prosty sposób wyraził swą wdzięczność za uratowanie życia. Został on podobno zmuszony przez swą grupę religijną – Świadków Jehowy – do przedstawienia oficjalnego dokumentu, który położyłby kres pogłoskom, jakoby ich “brat” skorzystał z pomocy szatańskich metod i szatańskich uzdrowicieli! Owo zarządzenie boleśnie ugodziło ludzi oddanych sprawie pomagania potrzebującym. Jednak intencje jego wydania mogą być zrozumiałe.

Nie mogę się też dziwić ludziom, którzy po kilkunastu latach praktykowania jogi dochodzili do wniosku, że praktyka spowodowała u nich takie “niekorzystne” zmiany, w wyniku których nie mogą dochodzić swego przed sądem, czy nadal walczyć o władzę, więc zrezygnowali z rozwoju duchowego. W tym wypadku rozumiałem, że praktyka była dla nich tylko czasową przygodą, rozrywką, ucieczką od “szarej” rzeczywistości. Liczyli też może, że dzięki praktykom jogi czy rozwijania zdolności parapsychicznych, staną się lepsi, silniejsi i uzyskają większy wpływ na otoczenie. Kiedy zawiedli się, wówczas zrezygnowali. To rozumiem.

Ale nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że niektórzy ludzie wręcz zapierali się samych siebie i negowali wszystko, co udało im się w życiu osiągnąć. Pierwszy ciekawszy przypadek zaobserwowałem w Krakowie, gdzie od lat współpracowałem z Polskim Towarzystwem Psychotronicznym. Ostatni wykład o karmie był co chwilę przerywany przez 3 nawiedzone osoby protestami ideologicznymi, które większość uczestników spotkania zdawała się popierać. Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że prawie wszyscy z członów Towarzystwa “odnaleźli się” w duchu Św., czyli katolickiej Oazie, gdzie pracują intensywnie i z nadzieją nad proroctwem Apokalipsy.

Kolejny przypadek, to “nawrócenie niewiernego”, który wszystko zawdzięczał szkole psychotronicznej, w której przez kilka lat po jej ukończeniu był nawet wykładowcą. Dowiedziałem się, że kiedy popadł w tarapaty finansowe, bo skonsumował pieniądze, które był winien za dostawę płyt z muzyką medytacyjną, wpadł w kłopoty i szukał pomocy. Dobrzy ludzie zaoferowali mu pieniądze w zamian za to, że demonstracyjnie wyrzeknie się Szatana i nawróci na katolicyzm. Leżał więc kilka dni krzyżem w jednym z najchętniej odwiedzanych kościołów w mieście i kajał się za grzechy.

Gdybym był Bogiem, to na pewno nie chciałbym, żeby ktoś do mnie powrócił z takimi intencjami. Potem sypnęło z “grubej rury”. Znany w Szwecji psychoterapeuta, uczeń Sai Baby, oskarżył go o pedofilię i zaczął zbierać dowody jego niemoralności i oszustw. Właściwie nie zaczął niczego nowego, tylko wrócił do tego, co robił, zanim spotkał Sai Babę, który odmienił jego beznadziejne i bezsensowne dotąd życie. Za jego przykładem Sai Babę – swego Mistrza i żywe wcielenie Boga – zaczęło opluwać mnóstwo Jego wcześniejszych czcicieli. To wydaje się nieszkodliwą rozrywką, kiedy nie znamy karmicznych konsekwencji zaparcia się mistrza i kiedy się nad taką drobnostką nie zastanawiamy. A faktem jest, że taki uczynek może nas zahamować w rozwoju na kilka bądź nawet na kilkadziesiąt wcieleń. Ale co to za problem dla ludzi, którzy z determinacją “dążą do Boga” i w tej intencji nie cofną się przed żadną podłością?

Obserwując takie wydarzenia, nie tylko czułem niesmak. Było mi żal ludzi, którzy tak łatwo ulegają emocjom i nie zastanawiają się nad sobą i nad swym rozwojem. Przez pewien czas było mi z tego powodu przykro i czułem niepokój. Aż kiedyś wreszcie zrozumiałem, jakie intencje do rozwoju duchowego mieli ludzie, dla których byłem mistrzem w kilkunastu różnych wcieleniach. Pojąłem, że choćbym nie wiem jak się starał, to i tak oni nie chcą się oświecić, bo co innego chodzi im po głowie, kiedy deklarują dążenie do oświecenia. Uspokoiłem się, kiedy spojrzałem na sprawę z punktu widzenia reinkarnacji. Nie ma się co spieszyć. Przecież nie da się nas unicestwić. Ludzie mają więc jeszcze miliony lat na niewymowne cierpienia, stracone nadzieje, błądzenie, lawirowanie, uciekanie przed oświeceniem i zrzędzenie na kolejnych mistrzów, którzy prowadzą ich nie tam, gdzie akurat oni mają ochotę pójść. Bo “prawdziwy mistrz”, to dla większości taki, który mówi to, czego jego uczniowie pragną usłyszeć. Taki, który leje miód na ich spragnione słodyczy, bądź jad na spragnione zemsty serca. Nie ważne, dokąd ich prowadzi, ważne, że im się podoba to, co głosi i obiecuje. Największym wzięciem cieszą się więc mistrzowie głoszący popularne hasła. A najlepiej jest, gdy głoszonych przez nich poglądów nie da się sprawdzić.

Mogłoby mnie to dziwić, ale przez wiele wcieleń postępowałem tak samo nierozumnie i bezrefleksyjnie. Aż wreszcie pojąłem, że nikt, poza moją głupotą, nigdy nie wyrządził mi krzywdy. Wtedy postanowiłem wziąć swoje sprawy w swoje ręce. I wiem, że podążam we właściwym kierunku. Tych, którym coś zawdzięczam, nie wypieram się, pomimo że wielu z nich błądziło lub błądzi. Ale nie o to chodzi. Ważniejsze dla mnie jest to, że czegoś mnie nauczyli i w czymś mi pomogli. Nawet jeśli to przy okazji bolało.

Czasami długo nie rozumiem, co mówi do mnie świat. Niepokoiło mnie więc to, co się działo wśród ludzi związanych z rozwojem duchowym, ale nie potrafiłem długo znaleźć właściwych słów, które by to mogły nazwać. Przychodziło mi do głowy, że to lekceważenie siebie i swych interesów, niedocenianie tego, co osiągnęli i niewdzięczność. Wiedziałem, że tak może działać nasz wewnętrzny sabotażysta.

Kiedy jednak zostałem zaproszony przez telewizję do programu o bezkrwawych operacjach, przeżyłem kilka szoków naraz. W poczekalni spotkałem wiele znanych mi osób, aktywnych w Polskim Towarzystwie Psychotronicznym. Niektóre z nich były mistrzami reiki, uzdrowicielami, radiestetami. Kiedy prowadząca program dziennikarka poinformowała, że miejsca dla przeciwników operacji filipińskich są po lewej stronie, większość owych znanych mi ludzi pognała właśnie w tamtą stronę! Po stronie zwolenników zasiadło kilku bioenergoterapeutów i jacyś nieznani mi ludzie.

Podczas programu prowadząca go zwróciła się o wypowiedź do pewnej starszej kobiety, którą prawie wszyscy pozdrawiali z szacunkiem. Dziennikarka przedstawiła: “znana nam wszystkim Lucyna Winnicka”. Ze zdziwienia długo przecierałam oczy. Poznałem Lucynę kilka lat wcześniej, uczestniczyłem w prowadzonych przez nią spotkaniach i spotkałem ją jeszcze niedawno. Ale to coś, na co skierowano kamerę, w niczym nie przypominało Lucyny, którą znałem! To była stara, zniszczona życiem kobieta. Jej wypowiedź wyjaśniła mi wszystko. Dziennikarka zapytała: Pani Lucyno, przeszła Pani sama bezkrwawą operację, opisała ją w swej wspaniałej książce. Co ma Pani do powiedzenia? A ona odparła, że nie wierzy w takie bzdury, bo mąż jej wytłumaczył, że to autosugestia. Teraz w ogóle wycofała się ze swych błędnych poglądów.

Wtedy poczułem się, jakby mi ktoś napluł w twarz. Osoba, która tak wiele zrobiła dla mnie, dzięki której do Polski trafiły tak cenne metody jak bioenergoterapia Polarity, rebirthing (uczennica Leonarda Orra, do dziś honorowy członek Stowarzyszenia Rebirtherów!), która wiele lat poświęciła na popularyzację niekonwencjonalnych metod w prasie i telewizji, nagle dokonuje takiego zwrotu!? Czy uważa, że wszystko jest w porządku i nie odczuwa niesmaku? Czy to wszystko robiła tylko dla forsy, póki były sprzyjające trendy, a dziś pod naciskiem sił reakcyjnych nagle zmienia front, bo też za to dobrze płacą? Do dziś nie wiem, o co jej chodzi. Ale na pewno widzę, że zaparcie się tego, co robiła, pozostawiło głębokie ślady w jej psychice i wyglądzie zewnętrznym. To już nie ta sama piękna, optymistycznie nastawiona Lucyna, którą znałem wcześniej i która tak wspaniale kiedyś mnie inspirowała. Jeśli ktoś liczy, że teraz też pójdę w jej ślady, to głęboko się myli. Miałbym za dużo do stracenia, a za mało do zyskania. Nawet gdybym za to dostał gażę z Hollywood.

Po tym szoku, postanowiłem głośno krzyczeć: “Ludzie, opamiętajcie się! Przestańcie robić głupoty! Niewdzięczność i zaparcie się siebie prowadzą do upadku”. Ale to zostało przez wielu czytelników odebrane jako moja frustracja i moje rozgoryczenie…. Ci, którzy tak czują i myślą, powinni koniecznie spotkać dziś Lucynę Winnicką, a potem porozmawiać z tymi, których inspirowała i którym pomagała w trudnych chwilach stanąć na nogi. Może coś pojmą.

Od tego czasu spotkałem się z podłością i niewdzięcznością niektórych osób w moim otoczeniu. Kilku regreserów poinformowało mnie, żeby im już nie zawracać głowy, bo ich to w ogóle nie interesuje i nie chcą już z regresingiem mieć nic wspólnego. Ze mną również. Jedną z tych osób była dziewczyna, która dzięki regresingowi uniknęła leczenia w szpitalu psychiatrycznym. Inny pan rozpowszechnia dziś moje uzdrawiające dekrety i medytacje z wkładką wartości chrześcijańskich, czyli poprzedzone rozmyślaniami nad męką Matki Boskiej, a zakończone rozmyślaniem nad męką Chrystusa. Nie popieram tego, ale owe “arcydzieła” krążą już w tysiącach kserokopii.

Widząc, co się dzieje (nie tylko wokół mnie), napisałem artykuł: Wdzięczność i podłość w rozwoju duchowym. Ale ciągle brak mi było właściwego słowa na określenie tego zjawiska, bądź mechanizmu. W międzyczasie zacząłem dostawać listy od autorów książek, które wydało kiedyś Wydawnictwo Sadhana. Autorzy przypisywali mi działania niezgodne z prawem, jakich nigdy nie podjąłem. Żądali, żebym im płacił za nakłady książek, których nigdy nie wydałem. Ale oni mieli swoje, “wiarygodne” źródła informacji. Żaden z nich nie chciał sprawdzić dokumentów i wszyscy zgodnie twierdzili, że są one sfałszowane, że ukrywam dochody, bo przecież w Polsce istnieje czarny rynek książki, na którym spokojnie mogłem sprzedać nawet i po 20 tysięcy ich książek! Wieści czasami rozchodzą się z opóźnieniem. 20 tysięcy książek sprzedanych na czarnym rynku, to rekord. Został on ustanowiony w stanie wojennym, kiedy ludzie rzucali się na zakazane książki. Ale dziś mamy taką sytuację, że nie chcą ich kupować nawet w księgarniach! Dziś 2 tysiące książek z tytułu, sprzedanych w ciągu 2 lat, uchodzi za ogromny sukces komercyjny!

Te rozważania mogą się wydawać nieistotne, ale odzwierciedlają również fakt zmiany kierunków zainteresowań społeczeństwa. To również odchodzenie od wartości duchowych w kierunku chłamu i bylejakości. Te zjawiska wiążą się z sobą w przedziwny sposób. Spotkawszy się z oszczerstwami, pomówieniami i szantażem, ciągle nie potrafiłem znaleźć właściwego słowa, które by mi wyjaśniło, o co chodzi. Aż pewnego razu przeczytałem korespondencję Leonarda Orra i Sondry Ray. Ponieważ jest ona jawna, to strażników moralności wszelakiej informuję, że nie popełniłem przestępstwa. Spodziewam się jednak, że po tym wyznaniu będą tu i ówdzie rozpowszechniane pogłoski, że naruszyłem tajemnicę korespondencji, za co pewnie szykuje się już mój proces.

Leonardowi i Sondrze wiele zawdzięczam. Ich teksty trafiły do mnie m.in. dzięki Lucynie Winnickiej. Tym razem jako pośrednik sprawdził się Internet. To w liście Leonarda przeczytałem słowa, które znów odpowiedziały mi na moje pytanie. “nasza przeszła cywilizacja wytrenowała ludzi, aby zdradzili Chrystusa, swoich przyjaciół, krewnych, nas, po prostu każdego i żeby sabotowali samych siebie”. To właśnie jest odpowiedź! Chodzi o syndrom zdrady!

W głowie się rozjaśniło. Kiedy zacząłem sobie przypominać wszystkie zdrady, jakich doświadczyłem, zorientowałem się, że syndrom zdrady jest starszy niż historia chrześcijaństwa. Starszy niż historia Egiptu czy nawet Atlantydy. Ludzie zdradzali się zawsze, odkąd pojawiła się ludzkość! Czy więc jest to nasza naturalna, ludzka cecha? Czy mamy z nią nadal żyć? Lekarstwem na to paskudztwo powinny być afirmacje:

Jestem w porządku wobec siebie i innych.
Zasługuję, by inni byli w porządku wobec mnie.

Ciekawe, jak długo będzie trzeba z nimi pracować i co ciekawego wyjdzie w trakcie pracy nad nimi. Na pewno warto zaakceptować, że zdrada leży u podstaw dziedzictwa kulturowego ludzkości. Gdyby nie ona, na pewno nie powstałaby ponad połowa Biblii i co najmniej 90% literatury światowej, a rozwój genetyczny ludzkości w pewnym okresie byłby przyhamowany. Ale dzięki niej później przyśpieszał się, albo też i opóźniał. Przyśpieszał się, kiedy dzięki zdradzie rozpowszechniano lepszy jakościowo materiał genetyczny. Opóźniał, kiedy zdradzano ludzi, którzy rozpowszechniali postępowe idee i hasła, kiedy mordowano, bądź w oczach społeczeństwa kompromitowano reformatorów i mistrzów duchowych.

Ale najbardziej był szkodliwy wówczas, gdy ludzie zdradzali siebie i swoje własne interesy. Kiedy rezygnowali z siebie, miłości, dobra, szlachetności, na rzecz obowiązków wobec innych ludzi, państwa czy kościoła. Tak to bowiem jest, że potrafimy być przebojowi i bezkompromisowi, dopóki nie przyjdzie nam pracować na utrzymanie dzieci, bądź współmałżonka. Wtedy najwyższą wartością staje się rodzina, czyli dbałość o rozpowszechnianie własnego materiału genetycznego!

Nie tego się spodziewaliśmy po życiu i rozwoju? Nieprawdaż? A jednak. Właśnie o to chodzi. Dla zapewnienia środków materialnych własnym dzieciom, większość rodziców zdradza siebie, swoje ideały i zaprzecza sobie. Zdrada siebie zaczyna się, kiedy zaczynamy żyć i pracować dla innych, kiedy rezygnujemy z własnych celów na rzecz cudzych. Zdrada innych to tylko przedłużenie zdrady siebie. Kryją się za nią te same intencje!

Człowiek, który potrafi być sobą, nie potrzebuje zdradzać innych. Nawet wtedy, gdy jest przez nich postrzegany jako zdrajca i oskarżany o zdradę. A jest, ponieważ nie realizuje cudzych interesów, tylko dba o swoje. Presja otoczenia bywa jednak tak silna, że większość ludzi postanawia przestać “zdradzać” interesy innych i zaczyna zdradzać siebie. Zapiera się siebie, swej miłości, Boga, bo wszyscy wokół dają mu do zrozumienia, że ze swych ideałów i miłości nie da się wyżyć.

Zaślepienie ma jednak swoją cenę. A lepiej się obudzić wcześniej, niż za późno. Lepiej przestać zdradzać siebie i nauczyć się żyć bezkonfliktowo z otoczeniem. Czasami w tym celu trzeba przeciwstawić się najbliższym i przez pewien czas znosić oskarżenia o zdradę, a także szykany i pomówienia. Najlepiej jednak mądrze afirmować przemianę tak, by otoczenie zaakceptowało, że więcej zajmujemy się sobą i swym rozwojem, niż tymi, którzy tak bardzo pragną zwracać na siebie naszą uwagę. Zwrócić wolność im od siebie, sobie od nich i afirmować, że

Zasługuję na harmonijną współpracę z otoczeniem, które akceptuje moje cele (plany), poglądy i mój sposób życia.

Warto też przebaczyć wszystkim, którzy mnie oskarżali i uwolnić się od oskarżania innych o zdradę. Skoro jest ona naturalną składową naszego życia społecznego, to oskarżanie i obwinianie w niczym nam nie pomoże. Pomoże tylko uwolnienie się od syndromu zdrady. A jest to dla nas możliwe, ponieważ jesteśmy ludźmi i mamy w sobie boski element świadomości, miłości i dobroci. Możemy żyć bez zdrady realizując swoje – zgodne z boskimi cele i plany.

Kiedy medytujemy, zaczynamy widzieć wszystko z boskiej perspektywy. W medytacji i w boskiej wizji świata nie ma miejsca na zdradę. Poczucie bezradności wobec zdrady podtrzymują natomiast takie interpretacje “dobrej nowiny”, które głoszą, że Bóg wydał za nas swego jednorodzonego syna. To dla wielu znaczy, że nawet Bóg dopuszcza się zdrady i… podważa wiarę w Jego miłość, mądrość i moc. Widzą w tym akcie “zielone światło” dla siebie, kiedy dopuszczają się zdrady w imię Boga, religii, zemsty czy zapewnienia bezpieczeństwa swej rodzinie. Ale to nie Bóg zesłał nam takich interpretatorów Jego woli. Uwierzyli ich słowom ludzie, dla których zdrada była chlebem powszednim i nadal nim jest. Ci, którzy marzą, że ich własna zdrada uwolni ich od władzy zdrajców.

Ale jakie intencje wobec Boga i powrotu do Niego mają ci, którzy wierzą w Jego zdradę? Zdradzeni przez matkę, która nie chciała spełniać ich zachcianek, a potem na dodatek szła do łóżka z ojcem. Zdradzeni przez ojca, który nie dawał im tego, czego żądali i pragnęli, a ponadto “obracał” ich zdrajczynię. Zdradzeni przez Boga, który nadal nie spełnia ich zachcianek. Zdradzeni przez przyjaciół, którzy nagle przestali ich zadowalać. I wreszcie zdradzeni przez siebie samych, kiedy postanowili wbrew sobie spełniać cudze zachcianki i żądania.

A wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdybyśmy zamiast szamotać się w oczekiwaniach i żądaniach ich zaspokojenia, sami zabrali się za zaspokajanie swych potrzeb i nauczyli współpracować z ludźmi, których to samo interesuje i bawi. Warto nauczyć się przyciągać do współpracy ludzi, którzy mają podobne zainteresowania, plany, podobny system wartości. Jako dorośli możemy tego dokonać posługując się odpowiednimi afirmacjami. Jako dzieci mogliśmy tego nie wiedzieć i nauczyliśmy się błędnych sposobów postępowania – przede wszystkim manipulacji i uległości wobec cudzych presji. Ale na ten świat przyszliśmy z konkretnym nastawieniem i z przekonaniem, że trzeba się dla innych poświęcać i rezygnować z siebie na ich rzecz. A ponadto walczyć... Dlatego trafiliśmy do takich, a nie innych, rodzin, czy warunków społecznych. Wszędzie, zamiast: “to ci się opłaci”, słyszeliśmy: “musisz, to twój obowiązek”. I tak nasze skłonności do zdrady siebie zostawały ugruntowane z wcielenia na wcielenie. A miało być tak sprawiedliwie i moralnie!

Jak długo potrwa praca z uwalnianiem od syndromu zdrady? To zależy od ciebie. Wolisz się rozwijać, czy zdradzić siebie prawdziwego? Wolisz może nic nie wiedzieć o swej prawdziwej – dobrej – naturze, tylko bawić się, póki to możliwe? A czy zastanawiasz się, co potem? Potem to pewnie sobie będziesz miał co odreagowywać! Do bałaganu z poprzednich wcieleń dojdzie kolejny żywot zabawy za wszelką cenę. I wtedy przyda się regresing. Rozwój duchowy to dochodzenie do doskonałości. To uwalnianie się od przymusów na rzecz odzyskiwania wolności i rozwijania naszych twórczych możliwości. Dlatego mamy szansę uwolnić się nawet od tak głęboko zakorzenionego w podświadomości i świadomości społecznej syndromu zdrady.

Bóg nikogo nie zdradził, więc i my, chcąc stać się jedno z Nim, mamy za zadanie uwolnić się od tego, co nie jest boskie. To warunek, a nie nagroda! Ale to też efekt “łaski”. Ach, jak nam się to słowo źle kojarzy! “Bez łaski” – oburzamy się i tracimy możliwość skorzystania z tego, na co nie zapracowaliśmy lub – w swym mniemaniu – nie zasługujemy. W ten sposób nadal zdradzamy siebie, pomimo że wydaje nam się, iż jesteśmy szlachetni i niezwykle uczciwi! To właśnie nasze chore urojenia o szlachetności i uczciwości sprawiają, że zdradzamy siebie, innych i Boga. Jak to niektórzy obrazowo mówią: “A On tam wisi na krzyżu i płacze” (bo co innego mu zostało, gdy ma tak szlachetnych czcicieli).

Oczywiście, boską świadomość i boskie cechy możemy rozwijać tylko z Jego pomocą i Jego wsparciem. Żeby je przyjąć, trzeba choć trochę zdecydować się na rezygnację ze zdradzania Boga i siebie. Dalej uzyskujemy już pomoc z “góry”. Oczywiście, dopóki nie dokonamy kolejnej zdrady, np. w imię Rodziny, Boga czy Prawdy. Tu chcę przytoczyć wypowiedź jednej z uczestniczek sesji regresingowej. Długo odreagowywała wstyd i strach przed karą za zaparcie się swego mistrza, za to, że zamieniła go na kogoś, kto obiecywał doświadczenia lepsze i ładniejsze, ale ją oszukał. Wreszcie zrozumiała: “mistrz zawsze pozwala mi wrócić i zawsze mi przebacza… Dlaczego?... Ach, bo to przecież nie on cierpi!”

Koniec zdrady?

Oby.

Trzeba jednak na koniec zdać sobie sprawę z faktu, że najbardziej wyrafinowaną formą zdrady jest zdrada samego siebie.
I oby przyznanie się do zdradzania samego siebie zakończyło ciąg zdrad większych i mniejszych.

Oby.
Komentarze


Powered By SMF Articles by CreateAForum.com